Śmierć skacze wielkimi susami. Wydaje się, że czas, który pozostał może zniknąć w mgnieniu oka. Ale w wielu momentach życia wydaje się ono przeraźliwie długie. Ciągnące się tak pokrzywionym, parszywym torem, że dostajesz od tego świra.
Zawędrowaliśmy na sam kraniec Polski. Najdalej na południe, gdzie sięgała cywilizacja. Cel wędrówki zamazywała potrzeba samego podróżowania. Byliśmy dwójką nieszczęśliwych facetów z niskim budżetem i nieokiełznaną tęsknotą.
Na poboczu, w połowie drogi prowadzącej przez miejscowość, stał słup oklejony ogłoszeniami. Wisiało na nim obwieszczenie, że w wiejskim ośrodku czegośtam o godzinie 18:00 odbędzie się spotkanie autorskie z lokalnym poetą. Co innego mogliśmy zrobić, wypiliśmy kilka piw i potoczyliśmy się do wiejskiego ośrodka czegośtam. Ciekawość rozrywała nam dupy.
Weszliśmy do salki z brzęczącymi świetlówkami i dwoma rzędami siedzsk. Wyskrobano na nich przeróżne głupkowate napisy oraz – znacznie ciekawsze – rysunki radośnie tryskających fiutów. Widać było, że krzeseł użyczono z lokalnej szkoły. Kto pochodził trochę po spotkaniach autorskich wie, że to normalna oprawa dla poezji, uściślając, dla jej większej części. Poezja w desperacji albo poezja „po prośbie” decyduje się na objawianie w takich miejscach. Pluskwy i muchy pierzchają, ale poeta staje na środku i daje się obejrzeć ze spodniami ściągniętymi do kostek – coś w tym klimacie.
Ale do rzeczy – wyszło ich dwoje. Wielu ludzi wyprzedza swój czas, wielu wspaniałych ludzi, ale oni sprawiali wrażenie spóźnionych.
Prowadziła kobieta o amorficznym ciele, tak dalece pozbawiona seksapilu, że robiąc za nagi posąg w przedszkolu, nikogo by nie zgorszyła. Reprezentowała ją okrągła twarz skrzywdzonej kobiety, dwie nieproporcjonalnie małe dłonie (resztę ciała rozlewała się w formę topiącej się świecy), a całość spajała aura niedocenionej krytyczki literatury. Postawiłbym na to swoje klejnoty, że katowała sobą dzieciaki w podstawówce.
Obok stanął wielki gość. Człowiek, który miał wziąć nas za rączki i zaprowadzić w ciekawe miejsce, a w najgorszym wypadku wyprowadzić w pole tak, żeby z wrażenia pospadały nam skarpetki.
Facet mieścił się gdzieś w przedziale pomiędzy metr dziewięćdziesiąt a dwa dziesięć. Ważył nie więcej niż siedemdziesiąt kilogramów. Na stojąco, bez zginania pleców, mógł podrapać się po kolanach. I odwrotnie, bez wspinania na palce robić widowni na czołach pieczątki klamrą od paska. Posiadał nogi długie jak kolejowe armaty przeciwpancerne, ale chude i niepewne. Twarz miał niepodobną do niczego. Oczy przysłaniały okulary. Cera ziemista, wysuszona i pozbawiona sprężystości; skóra mężczyzny, który nie wylewa za kołnierz. Usiadł na krześle, łamiąc się jak scyzoryk, założył nogę na nogę, rękę na rękę – skondensował się do minimum. W prawej dłoni trzymał tomik.
Gdy do nas dotarło, że facet pije podskoczyliśmy z radości. Chleje! Nie może być, aż tak źle! Z czymś się zmaga, pewnie to ciekawe albo w najgorszym wypadku przyszedł naprany wyciągnie fujarę i zacznie nią machać jak śmigłem.
Daliśmy się nabrać.
Najpierw amorficzna kobieta strzeliła wykład o rzymskich podwalinach poezji, cytując Akcjusza, Enniusza, Juwenalisa, Katullusa, Lukrecjusza, Senekę Młodszego i Tibullusa. Na koniec pierdyknęła wywijasa, że poeta-pająk chętnie po nich sięga i z nimi polemizuje. Nadzieja zgasła w naszych duszach. Alkohol uciekał przez pory, ulatniał się w każdym oddechu. Traciliśmy zapał.
Poeta-pająk rozprostował kończyny, rozciągnął się na swojej pajęczynie, otworzył tomik i zaczął czytać. Urwało nam dupy? Niestety.
Znacie te przeciągające się momenty, kiedy na uroczystościach czytają listę poległych. Nie wiadomo, co ze sobą zrobić, bo tutaj człowiek umarł, więc należy okazać szacunek, ale ciało podpowiada, żeby iść już gdzie indziej. Nadchodzi moment, kiedy strona się kończy, następuje gwałtowna pauza, jakby cięcie nożem, szelest przewracanej kartki i zaraz lista kręci się na nowo. Mieliśmy przed sobą przedstawienie równie zajmujące. Poeta-pająk nie należał do tych wylewnych, ale z biegiem czasu, po odhaczeniu kolejnego z kolei małego horroru coś w nim zaczęło pękać. Może docierał do niego absurd sytuacji albo coś czego nie mogłem pojąć. Wydawało się to na tyle czyste i szczere, że zasługiwało na odrobinę współczucia. Dalej odgniatałem pośladki, nie chcąc zostawić go samego z resztą tego spędu zebranego u wrót piekieł. Wrót ozdobionych setką cytatów z rzymskich poetów oraz smutną emanacją jednego współczesnego, który zwisał ze sznura, dyndając na prawo i lewo.
Dałbym radę, ale Marek zbliżał się do skraju.
Przyszedł wreszcie czas, aby w tym ciągu opisów przedstawić również Marka, który wygląda jak wygląda. Ma jedną charakterystyczną cechę. Prawą dłoń trzyma owiniętą w bandaż, ponieważ pistolet, z którego próbował kiedyś wystrzelić, wybuchł, a jego fragmenty wyrwały mu spory kawał mięsa. Palce straciły całą tę włóknistą maszynę, która je napędzała, ale postanowiły nie odpadać, a Marek nie chciał się z nimi rozstawać. Nie uschły, tylko mocą umysłu jakiegoś chirurga nadal napełniały się i opróżniały z krwi, wyglądając zupełnie normalnie. Prócz tego Marek, tamtego dnia, był heroinistą na samodzielnym odwyku. Alkoholik w najgorszym ciągu nie pije tak, jak heroinista na odwyku, pozbawiony metadonu. Marek trzeźwiał. Wreszcie zerwał się z krzesła, poeta-pająk spojrzał na niego, a kiedy Marek wyszedł, oczy mu się zaszkliły. Zebrałem dupę do kupy i ruszyłem za nim. Sklep dawno zamknięto, od większego miasta dzielił nas dwudziestokilometrowy spacer. Zaczynała się noc pełna rozpaczy.
Heroinista, któremu źle, zwija się w kłębek i telepie jak wór pełen nieszczęść. Marek tak się tego przestraszył, że zamiast zwalić się w jakimś rowie i przykryć wysoką trawą, pobiegł przed siebie na pastwisko. Wbiegł między owce (w regionie było ich mnóstwo), wypatrzył barana i zaczął krzyczeć:
– Zobacz! Wygląda jak pierdolony Elvis Presley! Wszędzie biały, tylko na głowie ma czarnego kabana!
Rzeczywiście istniało jakieś podobieństwo. Akurat ta część wełny na czaszce, która miała ciemniejszy kolor zbiła się w kołtun. Marek bardzo chciał dotknąć kabana, ale musiał go najpierw złapać. Owce rozpierzchły się na wszystkie strony. Baran zamiast zachować się racjonalnie i przywalić Markowi z bańki, wolał zabawić się z nim uciekając. Przy tym ciągle zakręcał w prawo. Znalazłem kilka racjonalnych argumentów, że spróbować zapobiec tej wątpliwej rozrywce i przez kilka minut biegaliśmy we trzech. Z kondycją u mnie nie najlepiej, więc przyszedł czas, gdy postanowiłem dać sobie chwilę. Położyłem się na gęstej trawie i spojrzałem w gwiazdy.
Odpoczywałem rozdarty między heroinistę owładniętego myślą o dorwaniu się do kabana, a poetą-pająkiem, który ronił łzy w swojej jamce, w przerwach między opróżnianymi kieliszkami wódki. Leżałem rozmyślając i nikt na cholernym świecie nie mógł pomóc mi zrozumieć, o co w tym chodzi.

Przeczytaj również na: blog.pl

Dodaj komentarz